"Najlepiej lubię te filmy, które już kiedyś oglądałem" - to zdanie z kultowego "Rejsu" Marka Piwowskiego można też w pewnym stopniu odnieść do kuchni i gastronomii.

Przecież każdy z nas ma swoje ulubione dania, ukochane knajpki, ba, nawet stoliki, przy których lubi siadać, bo tam najlepiej smakuje! Aby jakieś danie stało się ulubione, trzeba go kiedyś spróbować po raz pierwszy, drugi, trzeci i znów... I dopiero wtedy można powiedzieć - to najbardziej lubię!

Na przykład ja uwielbiam tatara, który mogę zajadać prawie kilogramami. Opadła już na szczęście histeria spowodowana BSE i potrawa ta wróciła do łask i restauracyjnych menu. Kiedy jednak straszono nas wściekłymi krowami, wnikliwie czytałem informacje o tej chorobie i odetchnąłem z ulgą. BSE u ludzi ujawnia się mniej więcej po czterdziestu latach! No to spoko, za czterdzieści lat to naprawdę niewiele będzie mnie obchodziło. A przecież mogło się zdarzyć, że w życiu bym nie spróbował tego specjału, o jakim prawdziwi Tatarzy nie mają pojęcia, bo nigdy go nie jedli. Do wieku już nieźle dojrzałego, bo i ożenić się nawet zdążyłem, patrzyłem na tatara może nie ze wstrętem, ale na pewno z dużą obawą przed smakiem surowego mięsa. Względy estetyczne, cholera! Zły teraz jestem, że tyle czasu zmarnowałem.

Ale w końcu zdarzyło się, że musiałem spróbować. Jak zresztą do dzisiaj, tryb życia prowadziłem raczej mało regularny i mocno niezdrowy. Wypadło więc tak, że ponad dwa dni nie miałem czasu nic zjeść poza podłymi paluszkami do niezliczonych szklanek kawy (tak się kiedyś kawę pijało, kto jeszcze pamięta?). W końcu musiałem wsiąść w nocny pociąg i jechać na jakąś nasiadówkę do stolicy. Obrady trwały piekielnie długo, a mój żołądek skręcił się w precelek. Pożšdliwie spoglądałem na paprotki na stole prezydialnym, bo zawsze to chyba coś na ząb. W końcu uchwalono co trzeba i zaproszono na obiad w zakładowej stołówce - do dzisiaj pamiętam - Zakładów Elektronicznych im. Róży Luksemburg. Były kiedyś takie. Biegiem dopadłem do zastawionych stolików, gdzie obok talerzy i sztućców wabiły mój niezwykle już wyczulony nos uczciwe porcje tatara. Żal mi serce ścisnął, siedzę więc i czekam na coś konkretnego, ale nic nie widać. A cebulka pachnie, pokrojony świeżo ogóreczek kiszony takoż, świeżutkie żółtko świeci niczym słoneczko nad plażą! Sąsiedzi, dranie, a to popieprzą, a to posolš, a to chlebek masełkiem posmarują... I wrzucają tatara aż się kurzy! Pękł mój zgłodniały charakter. Widelcem wymieszałem, dodałem co trzeba, zamknąłem oczy i... niebo w gębie! No i tak zostało do dzisiaj. Najgorszy ten pierwszy raz!

Chociaż nie zawsze można się przełamać. Gdzieś jeszcze w okresie przedtatarowym wybrałem się ze świeżo poślubioną małżonką na wędrówkę po pięknych szczytach Kaukazu. Kto wtedy przypuszczał, że o tym pograniczu Gruzji i Czeczenii po wielu latach słuchać będziemy ze zgrozą. A ludzie tam mieszkali wspaniali, otwarci, przyjaźni, weseli do bitki i do wypitki. Zaprzyjaźniliśmy się szybko i zostaliśmy zaproszeni na wieczorną ucztę, przed którą na naszą cześć i na naszych oczach sprawnie zarżnięto parę jagniąt. We właściwym czasie i odpowiednio przetworzone trafiły na stół, a na talerze tamady i mój, czyli gościa z dalekiej, pięknej Polski wpadło po jednym lekko ugotowanym owczym oku! Jako oznaka szacunku i szczególny przysmak, szlag by trafił! Gruzini naród charakterny, nie zjeść i obrazić nie wolno! Złapałem więc to oko na łyżkę zamknąłem oba swoje i przełknąłem jak gęś kluskę. Żona wykazała się refleksem i wsunęła mi do ręki szklankę z czaczą, czyli bimbrem z winogron, zresztą świetnym. Kompromitacji dzięki temu nie było.

A nie zdzierżyłem już po wylądowaniu w Warszawie, gdy u przyjaciół podano nam... móżdżek cielęcy. I nie tknąłem tego do dzisiaj! Czas się chyba przełamać.

Wiesław Mądrzejowski

2005.10.05