odcinek 180

Dola rolnika, a wcześniej chłopa i kmiecia nigdy nie była lekka. Bo to i pracę ma w trudnych warunkach, jak nie pali słońce to pada deszcz, śniegiem też potrafi w oczy sypnąć, godzin w polu nie liczy, tylko tyra od świtu do nocy, a na dodatek wszystkie miejskie cwaniaczki orżnąć go chcą na każdym kroku! I jak tu nie narzekać. Urodzaj – źle, bo tanio musi sprzedać, nieurodzaj jeszcze gorzej, bo nie ma czego sprzedać i tylko ogłoszenie żywiołowej klęski od głodowej śmierci może uratować. Do szkoły daleko i z reguły pod górkę, lekarz wygodny jest, na wieś nie przyjedzie, więc do powiatu z byle łamaniem w kościach trzeba jechać. I to nie po zwolnienie, bo kto będzie na gospodarstwie robił, tylko żeby wyleczyć. A jak jeszcze jaka burza przyjdzie, powódź czy inny dopust niebieski to już szkoda gadać. Przecież na drogie ubezpieczenie nikt ciężko zarobionego grosza wydawać nie będzie, zresztą i po co. Był taki jeden premier, elegancik w kaloszach przylizany co coś tam o ubezpieczeniach ciamkał, to szczęśliwie już premierem szybko być przestał a i na żadną inną lekką fuchę też się nie załapał. Bo z rolnikiem zadrzeć to nie daj Boże! Pamiętliwa bestia jest niczym słoń i po latach bo po latach rachunek za swoje wystawi.

Takie lub bardzo podobne przemyślenia przemykały pod rozczochraną łysiną sołtysa Boryńskiego, rolnika z chłopów i kmieci z dziada pradziada, obecnie pełniącego urząd zaszczytny, lecz pracy wymagający. U podstaw można powiedzieć. Siedział więc Boryński w swym urzędowym fotelu, ze smutkiem za okno spoglądał i na pociechę o mocy swych rolniczych korzeni dumał.

- Bo na nikogo w tym mieście przebrzydłym liczyć już nie można! Tak od przodu to uśmiech, z dzioba prawie jedzą ciuciu, ciuciuu! A jak tylko na chwilę głowę odwrócisz to nóż w plecy wbiją i jeszcze w ranie zakręcą, żeby bardziej bolało! I kto by się spodziewał!? – mruczał do siebie rozżalony – Pani Dolińska, przyjaciółka prawie, koleżanka na dobre i na złe, podpierana przez Boryńskiego gdzie tylko można i nie można. A tu masz! - zakaszlał aż z wielkiej alteracji.

Już miał wstać zza biurka i ruszyć do zaprzyjaźnionej „Spokojnej Przystani” na podobiadek, „lanczem”, cholera, teraz jakoś tak nowocześnie nazywanym i uspokoić nerwy jednym czy drugim kielichem swojskiej siwuchy, kiedy zadrgała mu w kieszeni komórka.

- Kogo mi jeszcze niesie? – spojrzał na ekran wyświetlacza i w skrzywieniu dotknął nosem trzeciego podbródka.

- Cześć, słucham uprzejmie… Dobrze, dobrze, już jadę. Będę za dziesięć minut! – trzymał komórkę w dwóch palcach niczym padło zdechłego kurczaka.

- Tego mi tylko jeszcze było potrzeba – wizja kilku chwil spokoju za żółtymi firankami uleciała w zachmurzone jesienne niebo.

Gdy po kwadransie wysiadał na znanym sobie dobrze wybrukowanym podjeździe spojrzał z żalem w okna piętra, gdzie za fikuśnymi firankami odpoczywała chyba jeszcze dzielna załoga interesu firmy EmKa, czyli wesołe bezpruderyjne panienki. Niestety, zamiast w gościnne progi, skierował się do bocznych drzwi, za którymi mieścił się ustronny gabinecik do czynności intymnych wprawdzie, lecz zupełnie odmiennego rodzaju niż w innych pomieszczeniach tego zacnego zakładu.

Przypuszczał już, że rozmowa, która go czeka lekką nie będzie.

- Nawet dupy z krzesła nie podniósł – skonstatował Boryński, gdy wielki producent rolny Bąk z Olchowa milcząco wskazał mu miejsce przy szerokim stole.

- Co tam za burdel u ciebie, co? – wycedził przez zęby i nie owijał w bawełnę od początku.

- Właściwie to nic poważnego, zwyczajnie Kowalski, a właściwie Dolińska na bruk mnie wylewają razem z całym bałaganem… Miejsca brakuje już dla tych pieprzonych urzędasów, jak tak dalej pójdzie to nowy wieżowiec dla działkowego zarządu będą musieli sobie postawić. Europejski! – tu zaklął szczerze i po chłopsku, czego już jednak autocenzura żadnego szanującego się pisma nie jest w stanie na łamy przepuścić.

- Co ty mi tutaj jakieś bajki o Dolińskiej czy tym baranie Kowalskim nawijasz, tyle mnie obchodzą co…

- No to o co… - zająknął się Boryński, tracąc zwyczajną sobie pewność.

- Jajco! – wrzasnął Bąk – Szczura masz u siebie! Rozumiesz już?!

- Jakiego szczura? Nikt mi nic nie mówił, ale to właściwie…

- Z kim ja muszę do jasnej cholery się zadawać! – załamał ręce Bąk – Nie rozumiesz głąbie, że ktoś siedzi u ciebie i tym burakom, ekologom za dwa pięćdziesiąt nasze kwity sprzedaje!? Skąd wiedzą co sobie zaplanowaliśmy, co? A mówiłeś, że tylko ty wiesz i dwóch najbardziej zaufanych!

No to ładnych masz tych zaufanych! Boryński otrząsnął się, jakby wyszedł spod zimnego prysznica. Zresztą jego marynarkę można już było rzeczywiście wyżymać.

- Niemożliwe, nic nawet na chwilę za próg nie wyszło, w mojej szafie leży. Cały projekt! – poklepał się dłonią po kieszeni w której zadźwięczały klucze.

- Taaak? – podniósł się Bąk – To jakim cudem cały projekt naszej ekologicznej gazowni trafił wiesz gdzie?

Boryński był bliski zawału. Wiedział, lecz w najczarniejszych snach nie przypuszczał, że dotrze to do Bąka. Próbował się jeszcze ratować i zrobił minę jakby w swojej klatce z królikami ujrzał ziewającego tygrysa.

- Do samego Białego Domu w Warszawie nasza gazownia już trafiła! A wiesz, że im nic bardziej się w tej całej warszawskiej przepychance nie przyda jak roztrąbienie poparcia dla tej bandy nawiedzonych pseudoekologów!

- Słyszałem, że telefon u ciebie dzwonił…? Co? Z Białego Domu właśnie… - nagle Bąk zmrużył oczy, szczęka wysunęła mu się o przynajmniej pół metra do przodu.

- A może to ty sam? Co?

Boryński osunął się z krzesła.

Marek Długosz