odcinek 193

Nikt nie chce słyszeć a tym bardziej czytać o nieszczęściach. Chyba, że cudzych. Ba, ale gdy nieszczęście dotyka wszystkich od biegunów do równika i z powrotem? A nieszczęsne Mieszczno leży tak akurat, że jakby nie wędrować – z góry na dół czy z lewa do prawa albo odwrotnie to zawsze jakieś nieszczęście musi się o to biedne mazurskie miasteczko przynajmniej otrzeć. Nie inaczej było teraz. Kryzys wszechświatowy szalał już na dobre od paru miesięcy, padały banki i koncerny największe, miliarderzy stawali się wprost żebraczymi milionerami. Rządy starały się ratować tych nieszczęśników i z podatków płaconych przez lud rozpuszczony dobrobytem, dofinansowywały im pogardy godne pensje niewystarczające nawet na kupno nowego odrzutowca. Z drugiej ręki kupować musieli biedni, albo nawet, o zgrozo, w towarzystwie zwykłych śmiertelników z biznesklasy się przemieszczać!

W raju nadwiślańskim rząd cudotwórców palce początkowo gryzł ze śmiechu (bo głośno rechotać dobre podwórkowe wychowanie im nie pozwala), gdy oglądali kłopoty kolegów po fachu z innych krajów.

- Nasza chata z kraja, nic nam nie grozi - zapewniał premier Słoneczko, utrudzony wielce szusowaniem po śnieżnych stokach lub zagrażającym życiu ganianiem za piłką. Aż w końcu się okazało, że i w naszej chacie przeciąg wielki się zrobił, w kasie państwowej dno dotąd cienko zakryte się ukazało.

- A to niespodzianka?! - zdziwił się Słoneczko, kiedy minister od wojny zameldował, że z braku kasy ostatnie czołgi już tylko na oparach lub zgoła na pych do koszar się dotelepały. A tu jeszcze wszystko drożeje i nasze bohaterskie oddziały szturmowe wolność gdzieś ludom dalekiej Azji niosące, jajkami na twardo mogą co najwyżej lufy nabijać, bo na inną amunicję już nie starcza.

- O jejku! – zdziwienie jeszcze wzrosło, gdy minister od policji zapłakał nad dolą niebieskich smerfów, których forsę na pensję wydano już w ubiegłym roku. Na ten rok żaden bank pożyczki już udzielać nie chciał, nawet pod zastaw najnowszych modeli japońskich pałek.

- I co ja teraz biedny pocznę…? – zapłakał Słoneczko.

No cóż, praca premiera, choć ma, nieprawdaż, swoje zalety bywa czasem odrobinę stresująca, szczególnie jeżeli nie ma się na kim oprzeć, komu zwierzyć z kłopotów i poprosić o dobrą radę.

Gdyby tak przypadkiem trafił do maleńkiego mazurskiego Mieszczna łzy mógłby spokojnie otrzeć, machnąć ręką na kłopoty i zająć się ulubionymi sportami. Bo tu właśnie, a nie gdzie indziej znalazła się grupa mężów kumatych, jakich ze świecą szukać, z kryzysem radzących sobie bez kłopotów a nawet śpiewająco. Nie za wielka to była grupa, ale godna i dobrze nam od lat znana. Panowie Włodek Maciejko i Henio Krótki patrzyli na świat ze spokojem i pewnością obrania drogi gładkiej i szerokiej, autostrady można powiedzieć. Dlatego też bez obgryzania paznokci, wyrywania włosów z głowy i płaczów nad rozlanym mlekiem mogli zasiąść jak zawsze w swym doborowym towarzystwie. A okazja była po temu szczególna.

Włodek Maciejko bowiem nie lubił dalekich podróży.

- Wiesz, jak tak pomyślę, że mam wsiąść do samolotu i na jakieś ciepłe wyspy zimą lecieć, żeby trochę słońca złapać to aż ciarki mi po skórze przechodzą. Brrr! - zwierzał się przyjacielowi.

- Co racja, to racja – zgodził się Henio – szklaneczkę dobrej whisky już od lat można u nas spokojnie wypić i po co aż gdzieś do zamglonej Szkocji się wybierać.

A dyskusja na te interesujące tematy wyniknęła stąd, że obaj leżeli właśnie na wygodnych leżakach w egzotycznym wnętrzu zimowego ogrodu o jaki właśnie w środku ciężkiej mazurskiej zimy powiększyła się posiadłość Maciejków. W sporej oszklonej hali, której dach trudno było z leżaków dojrzeć kłębiła się gęsta tropikalna roślinność. Rzadkie gatunki drzew przeplatały się z pospolitymi palmami, z wysokich skał spływały wesoło szemrząc strumyki krystalicznej wody. Pośród zieleni przelatywały wielkie papugi jak i mikroskopijne kolibry. W błotku skromnego stawu wygrzewał się hipopotam. Wszystko to pod światłem kilkuset ukrytych przemyślnie lamp, doskonale imitujących promienie tropikalnego słońca.

- I po co mi jakieś tam Karaiby? – Włodek z wielkiego kubka pociągnął spory łyk grogu starych murarzy, który może nie pasował do otoczenia, lecz gospodarz nie znosił egzotycznych drinków.

- Też muszę o czymś takim pomyśleć, stare kości trzeba wygrzać nawet zimą. Grunt to zdrowie! – Henio wniósł szklaneczkę ulubionej whisky – ale przyznaj stary skąd szmal ci na to się trafił, bo kryzys przecież wszędzie?

- Ha! Myśleć bracie trzeba! Myśleć i oszczędzać zawczasu a nie dopiero gdy ci się wszystko na łeb wali! Jak Słoneczko o głupotach myślał to ja już od dawna petrozłotówki sobie ostrym strumyczkiem w osobisty kanisterek wlewałem.

- Co?! Ropę gdzieś pod Mieszcznem znalazłeś i pompujesz?! – podskoczył na leżaku Krótki.

- Coś ty, nawet gdyby już, to kosztuje. Mam lepszy sposób! Bezkosztowy! – Maciejko dolał wrzątku do kubka i z zadowoleniem siorbnął.

- I co, i co? – Henio nie mógł usiedzieć z przejęcia.

- No dobra, ale tylko dla ciebie. Zaprosisz mnie za to jak swój zimowy ogródek otworzysz, moda teraz taka się zrobiła, że kawałek własnego słońca w zimie mieć wypada.

- Dobra, jak długo chcesz będziesz swój grog prosto ze studni popijał!

Maciejko wyprostował się i pokazał przyjacielowi pięć palców.

- Po pierwsze ile masz wózków w firmie co wachę żłopią na potęgę?

- Dokładnie nie wiem, ale od cholery…

- Po drugie gdzie to wszystko tankujesz?

- Na tutaj, gdzie najbliżej, w Mieszcznie…

- Po trzecie ile wacha kosztuje?

- Lepiej nie gadać! Jak cena rośnie to rakietowo, a jak spada to jak żółw…

- Po czwarte ile kosztuje wacha u naszych szejków w Mieszcznie?

- No tak z 10 – 15% więcej niż dajmy na to w Warszawie!

- Więc po piąte baran jesteś, że sam na to nie wpadłeś, bo byśmy dziś już siedzieli w twoim ogródku a nie u mnie. Jasne?!

- Czyli wystarczy zwyczajnie olać naszych pompiarzy i tankować po kraju? I to już na taki ogródek wystarczy?

- Stary! – roześmiał się Włodek – Nie tylko na głupi ogródek, sam się przekonasz!

Marek Długosz