Odcinek 26

Sprawa niespodziewanie zrobiła się bardzo poważna. Do zaspanego jak zawsze jesienią Mieszczna zwaliły się nagle ekipy wszystkich największych na świecie stacji telewizyjnych. Każdy publicystyczny program światowej telewizji rozpoczynał się od informacji z Mieszczna, jego upadłej i prawie nieczynnej stacji kolejowej. Najbardziej aktywni kaczkarze z wystrzałowej gazety "Takt" i telewizji TNV rozpoczęli przekopywanie skwerku przy drugim peronie, gdzie miał znajdować się tajny przystanek podziemnej linii. W przyległych do Mieszczna lasach grasowały grupki wynajętych indiańskich tropicieli i australijskich buszmenów usiłujących odnaleźć zakonspirowany ogród zoologiczny.

- Nie ma mowy o tym, aby bez mojej wiedzy mogły trafić do Polski tajnie rozmnażane przez CIA pandy, tresowane do celów wywiadowczych - zapewniał z przekonaniem były premier. - Na Mazurach nigdy nie było tajnych ogrodów zoologicznych, mamy dość własnych zwierząt i nie są nam potrzebne jakieś zagraniczne dziwolągi. Polskie lasy są dla polskich zwierząt i tego będziemy się trzymać! Nie będzie nam Unia dyktować, kogo hodujemy w naszych sarmackich ostojach! - zapewniał aktualny minister. - Polskiej granicy nie przekroczy żaden pokurcz wyglądający jak skrzyżowanie poduszki z kosiarką do trawy. Moje służby na to nie pozwolą - zapewniał nowy szef policji, który jeszcze do końca nie wiedział, kim dowodzi. - Nie mam dowodów, ale przypuszczam, że to efekt buntu niesłusznych służb, z którymi pan Wodnicki, mój nowy tajny oberszef, pseudonim "Jakuzzi", natychmiast sobie poradzi - uspokajał nowy premier.

Sytuacja była jednak trudna. Światowa Organizacja Ochrony Zwierząt Rzadkich od kilku lat podejrzewała, iż CIA wywozi pandy z krajów, którym Największe Mocarstwo udziela przymusowej humanitarnej pomocy. Jak wykazały doświadczenia, to miłe zwierzątko jest doskonałym tajnym agentem służb nie zawsze zajmujących się świeżym powietrzem. Ich puszyste futerko i zaspana mina były doskonałym kamuflażem. Nikt dotąd nie podejrzewał, ile najwyższej klasy elektroniki może być ukryte pod tak niewinnym płaszczykiem. Niestety, pandy znajdowały się pod ścisłą ochroną i nawet Największe Mocarstwo nie mogło sobie pozwolić na jawne łamanie Światowej Konwencji o ich ochronie. Dlatego gdy świat obiegła informacja, że schwytane w Azji pandy przewożone są dla niepoznaki do tajnych ogrodów zoologicznych w krajach będących Najwierniejszymi Sojusznikami Mocarstwa, wywołało to powszechny niepokój.

Niepokój zapanował także w kilku domach w Mieszcznie. W dyskretnej salce restauracji "Zakuty Szymon" spotkało się kilku panów. Docierali po kolei w dwuminutowych odstępach, z podniesionymi do góry kołnierzami skórzanych płaszczy i filcowymi kapeluszami naciśniętymi na czoło. Właściciel lokalu sprawnie omiatał każdego fachowym spojrzeniem i rączką czułego detektora. Po kilku minutach pod kontuarem leżały cztery pistolety, jedna bazooka i komplet aparatów podsłuchowych oraz dwie kamery starszej generacji zamontowane w pudełkach "Malboro".

- Panowie - zaczął Włodek Maciejko - już drugi raz przez czyjąś chciwość, długi język, lub, co najgorsze - głupotę, nasze interesy zostały narażone na niezwykłe niebezpieczeństwo! - powoli spojrzał w twarze wszystkich zgromadzonych.

- Jak kilka lat temu w porcie we Wlewkach łódź podwodna i nasi przyjaciele z zaprzyjaźnionego azjatyckiego królestwa zostali namierzeni przez gadulstwo jednego z tu obecnych - tu wymownie odwrócił się w stronę wątłej postaci Mikołaja Stycznia, nerwowo poprawiającego kultowy krawat w osiołki - to kosztowało nas to bardzo wiele! Zbyt wiele! Na kilka lat utraciliśmy wiarygodność na światowych rynkach! I tylko dzięki wyjątkowemu poświęceniu naszych, z wiadomych względów tu nieobecnych, przyjaciół udało się całą aferę obrócić wniwecz. Na czym zreszta szanowny pan Styczeń ha, ha, ha, nie stracił. Jego struktura w krawatach w osiołki znów go wystawiła w wyborach! Ale kto nas wsypał teraz! Oto jest pytanie! Nasza tajna linia kolejowa na szczęście ma swoją bocznicę tam, gdzie jej nikt nie będzie szukał, ale po co ten cały szum?!

- Chcę zwrócić panów uwagę, że pierwsze informacje o całej aferze wyszły z Alaski! - zauważył Dyrektor. - To nam daje wiele do myślenia!

Głowy zebranych zwróciły się w kierunku Rysia Bańki, uczestnika niedawnej alaskańskiej wyprawy mieszczneńskich vipów. Rysio poczerwieniał, a z jego rzadkich wąsików zaczęły szybko kapać krople potu.

- Co wy panowie, dlaczego?! Ja nigdy, z nikim i o niczym... - jąkał się Bańka, czerwieniejąc coraz bardziej.

- Co, kto i komu zaraz się okaże - głos Maciejki stwardniał niczym serce inspektora skarbowego. - Mamy Bańka dowody! Puściłeś na Alasce farbę! I to komu! Agentce Światowej Agencji Ochrony Zwierząt Rzadkich!

- Swoją drogą to błąd z naszej strony, że pociągi dojeżdżające na naszą tajną bocznicę sa gdzieś rejestrowane - zauważył trzeźwo milczący dotąd Henio Krótki.

- To nie zmienia sprawy, że Bańka kłapnął tej lasce o naszej bocznicy. Całe szczęście, że mają fioła na punkcie tych pand i nie wpadli, co tam się naprawdę wozi.

Wyjął z teczki mały magnetofon i nacisnął przycisk. Odgłosy upojnej nocy i namiętne szepty Bańki nie pozostawiały wątpliwości, że to on zdradził! Wyrok mógł być tylko jeden! W drzwiach pojawił się właściciel lokalu z tacą, na której stał półlitrowy kielich wypełniony, jak wszyscy wiedzieli, czystym spirytusem. Bańka pobladł. Zapadła głucha cisza.

- Powiedzcie mojej żonie... - wyszeptał Bańka zbielałymi wargami. - A zresztą...! Chwycił szkło obiema rękami i duszkiem wlał do gardła!

- Dobry był chłop, chociaż zdrajca - pokiwał głową Krótki, gdy zwiotczałe ciało Bańki osunęło się w głębię fotela.

- Teraz panowie do pracy - Maciejko przywrócił obecnych do rzeczywistości. - Port mamy spalony, bocznicę już też. Jak tylko ucichnie ta afera musimy się rozejrzeć po okolicy, czy nie ma tu jakiegoś cichego wiejskiego lotniska. Show must go on!

Marek Długosz

Wszelkie podobieństwo osób i miejsc do rzeczywistości jest całkowicie przypadkowe.

2005.11.09