Felieton kulinarny

Nie po raz pierwszy do napisania felietonu zainspirowały mnie zakupy w naszym szczycieńskim Kauflandzie. Tym razem kupowałem mrożone krewetki. Te duże, nazywane black tiger lub królewskimi - sprzedawane na wagę. Cena – jak na warunki polskie – rewelacyjna. Oczywiście, że owe szyjki, czy też ogonki egzotycznych skorupiaków to potrawa luksusowa, a zatem droga. Ale w większości polskich sklepów cena za jeden kilogram oscyluje wokół kwoty sześćdziesięciu złotych, podczas gdy w Kauflandzie są one w cenie poniżej złotych czterdziestu. Jedynie w olsztyńskim Tesco jest jeszcze taniej, bodaj o dwa złote.

I oto pani, która nakładała ów specjał do torebki spytała mnie, co też to takiego owa krewetka i jak się toto jada. Wyjaśniłem rzecz całą z entuzjazmem - jak przystało fanatycznemu smakoszowi owoców morza. Pani ze stoiska obiecała solennie, że może także popróbuje. Postanowiłem zatem zachęcić również moich czytelników do spróbowania popularnej w świecie zakąski – u nas stosunkowo mało używanej.

Na początek przypomnę, że będę pisał o prawdziwych krewetkach. Dlaczego o tym wspominam? Otóż w pawilonie Intermarche, od początku istnienia sklepu, leżą w gablotce wymoczone w sosie smakowite surimi z napisem „krewetki w oliwie”. Nie są to żadne krewetki! Pisałem niegdyś w jednym z felietonów co to jest surimi. To kształtowane ze zmielonego mięsa morskich ryb białych coś jakby zimne kotleciki, którym nadaje się różne formy. Wymodelowane kształty często naśladują np. krewetki, czy szczypce homara. Podmalowuje się toto jadalnymi barwnikami dla lepszego podobieństwa, a także stosownie dosmacza. Surimi to fajna przekąska, ale nazwa przy wspomnianym pojemniku z potrawą (tym w Intermarche) powinna brzmieć „surimi a la krewetki”, lub bardziej po polsku „surimi o smaku krewetek”. Zajmijmy się zatem krewetką jako taką.

Krewetka to taki rakopodobny skorupiak występujący we wszystkich morzach i oceanach świata, nawet w Bałtyku. Tyle że tutaj akurat żyją krewetki bardzo maleńkie. Tymczasem wartość skorupiaka zależy od jego wielkości. Królem mórz jest homar (prawdziwy morski wielki rak ze szczypcami) oraz langusta (równie wielki skorupiak, tylko bez szczypiec). Potem dopiero liczą się krewetki, które także szczypiec nie mają. A liczą się według wzrostu. Najpierw te największe nazywane królewskimi. Potem coraz mniejsze. Nazywamy je koktajlowymi i są dużo, dużo tańsze od królewskich. Te największe mają po 20 centymetrów długości. Oczywiście w całości, czyli w skorupie. To co kupujemy w postaci mrożonki to już tylko wyjęta ze skorupki część jadalna – szyjka (ogonek). Jakieś cztery, pięć centymetrów mięska, a na końcu pozostawiony różowy fragment skorupki, za który można ów kawałek chwycić ręką. Po zjedzeniu całej szyjki ową końcówkę wyrzuca się. Nie dotyczy to ogonków malutkich krewetek koktajlowych, które z racji swojego maleństwa (jakieś półtora centymetra) są oczyszczone całkowicie.

Mrożone krewetki są już wstępnie przygotowane, to jest zagotowane. Po szybkim rozmrożeniu na sicie, pod bieżącą gorącą wodą, wrzucamy je na patelnię z rozgrzaną oliwą lub do gotującego się bulionu, ale w obu wypadkach nie na dłużej niż około trzy minuty (no, góra pięć!). Będą dość chrupkie. Później zrobią się gumiaste. Oczywiście jest ogromna różnica w smaku krewetek dużych i małych. Te pierwsze przypominają nasze rodzime, rzeczne czy jeziorne raki. Te drugie to raczej materiał na wieloskładnikową sałatkę, bo ich smak jest mało intensywny, a zapach jakby trochę „mocznikowaty”. Polecam zatem te duże. Wiem, że cena jest zaporowa, ale mięsko skorupiaka to niezwykle sycący rodzaj białka. Porcja podawana w restauracji to na ogół 10 lub 12 krewetek black tiger. To zupełnie wystarcza do najedzenia się. Wiem co mówię, a jestem żarłokiem. Sprawdziłem zatem na domowej wadze jak to się ma do mojego zakupu w Kauflandzie. Otóż 10 dekagramów to jest 9 lub 10 krewetek. Trzy złote z groszami. Naprawdę warto kupić te piętnaście deko na osobę i spróbować.

Jak zwykle rozgadałem się, zatem konkretne przepisy - oczywiście moje własne - wypróbowane przez wiele, wiele lat, ujawnię za tydzień. Dzisiaj – na zakończenie - dodam tylko, że mięso skorupiaków jest bardzo nisko kaloryczne (czyli dla grubasów w sam raz) i zawiera mnóstwo witamin z grupy B, a także niezwykle cenny selen, że już o innych minerałach nie wspomnę.

Kulinariów ciąg dalszy za tydzień.

Andrzej Symonowicz