Cieszy niezmiernie, kiedy w poważnych ogólnopolskich mediach można przeczytać dobre słowo o naszej lokalnej gastronomii. Dobrą passę ma tutaj „Tusinek” z Rozóg, który już po raz kolejny jest wychwalany w gastronomicznej rubryce „Polityki” piórem red. Piotra Adamczewskiego. Wspominając tak obecnie rozmnożone różnego rodzaju „chłopskie” jadła, żarcia, zemsty, czy inne lokale tego typu o słomianych dachach i tłustych przypalonych potrawach „Polityka” apetycznie opisuje dania z „Tusinka”. I ma rację jak najbardziej. Nastała bowiem dziwna moda na pseudoludowość wyrażającą się w ogromnych porcjach tłustego mięcha serwowanych kierowcom i ich pasażerom. Inaczej wygląda „Tusinek”. Jest tam zwyczajne zsiadłe mleko z ziemniakami, podpłomyki, rosół z kołdunami, barszcz z uszkami, cielęcina z ołatkami, wieprzowina w sosie czosnkowym… Słowem pycha i to nie pływająca w tłuszczu. Musiał się szanowny pan redaktor tam naprawdę dobrze najeść, bo zmienił „Tusinkowi” nazwę na „Rusinek”. I nie jest to chyba literówka, bo powtarza się w tekście. No nieważne, w każdym razie gratulacje i warto tam naprawdę zajrzeć, o czym już kilka razy tutaj pisałem.

Wrócę jeszcze na chwilę do ostatniego weekendu, kiedy Szczytno gościło czarno odzianych gości kolejnego „Hunter Festu”. Bardzo fajna impreza, chociaż muzyka to już nie mojego pokolenia, ale dla młodych ludzi okazja do fajnej zabawy o niebo spokojniejszej niż pijane piwskiem „Dni…”. Przy okazji gratulacje dla pani Burmistrz popierającej tę imprezę i nie dającej się zastraszyć działaczom dziwnych organizacji wypatrujących wszędzie sekt i diabła z ogonem. Charakterystycznie ubrani goście odwiedzali też i miejscowe lokale, ale nie zostawili tam jak przypuszczam zbyt wiele grosza. Tak podejrzewam, gdyż jedna z kelnerek, z którą wtedy rozmawiałem określiła ich wdzięcznie mianem „gołodupców”. No, nie byłbym tak ostry w sądach. Gość jest zawsze gościem, nawet wtedy, gdy zje cienką zupkę pod piwo, łącznie za 6.50. Mile obsłużony może tu wrócić za parę lat z grubszym portfelem i sentymentem do knajpki. Tak jak sam wracam o ile mogę do kilku może niezbyt eleganckich lokali, w których wiele, wiele lat temu zjadałem za ostatnie grosze porcję flaków czy kaszankę. Fajnie powspominać!

Bardzo mi się też podobała kooperacja pań sprzedających w otwartych do późna sklepach w okolicach centrum, z młodymi klientami. Do tego stopnia, że w sklepowych lodówkach przechowywały na prośbę młodzieży zakupione przez nich wiktuały i to nie tylko w płynie. Miłe naprawdę!

A przy tej okazji dwa zdania o przygodzie, jaka przydarzyła mi się niedawno w jednym ze sklepów. Otóż jadąc w plenerek chciałem kupić 25 dkg kiełbasy, bo tyle akurat potrzebowałem na „kociołek” nad ogniskiem, jaki mi się właśnie zamarzył. W sklepie wypatrzyłem mile wyglądające kiełbasiane pętko i poprosiłem o zważenie potrzebnej porcji. PANI SPRZEDAWCZYNI (koniecznie dużymi literami!) oświadczyła, że pętka kroić nie będzie. Albo całość albo nic. Zauważyłem na swoją zgubę, że obok leży już odkrojony kawałek tej kiełbasy, niestety zbyt mały jak na moje potrzeby. Ludzie, od lat nie usłyszałem takiego tonu – chyba ostatnio jeszcze u enerdowskiego celnika! Albo biorę co jest, albo wynocha! Jakby miała ochotę to by pokroiła, ale nie ma! Naprawdę!

No cóż, położyłem uszy po sobie, w końcu kobieta to jest, pracująca. Wyniosłem się i chyba już długo do tego sklepu nie trafię. Strachliwy z natury jestem. Parę kilometrów dalej w Trelkówku miła tym razem pani z uśmiechem odcięła mi właściwy kawałek kiełbasy fachowo, dyskutując jak należy to pokroić, aby potrawa najlepiej „przeszła” kiełbasianym aromatem. Pyszne było, nie powiem, ale co przeżyłem to moje.

Wiesław Mądrzejowski