Droga

Przyjaciółko "Kurka",

w listopadzie przypadają święta narodowe dwóch krajów: Stanów Zjednoczonych (Thanksgiving Day) w ostatni czwartek listopada i 11 listopada w Polsce. Amerykańskie święto słynie z tego, że gościem na stole każdej rodziny jest pieczony indyk, polskie, przynajmniej w ostatnim roku - że nie odbywa się nic. Nawet nasze budynki urzędowe, o mieszkaniach prywatnych nie mówiąc, nie są porządnie oflagowane i zgoła nic w ogóle nie błyska w ich oknach, nawet najmniejsza papierowa biało-czerwona chorągiewka. A przecież święta narodowe są po to, aby były widomym znakiem naszego patriotyzmu.

Po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku nie było polskiego domu, w którym w największym stołowym pokoju nie figurowały na honorowym miejscu płaskorzeźba Orła Białego i często dwie inne: "Polonia" i "Lituania" znanego wybitnego artysty Artura Grottgera. Pamiętam... no nie, nie pamiętam, bo pamiętać nie mogę, ale w mieszkaniu ciotki Marylki wisiały takie płaskorzeźby do 1950 roku, a nawet dłużej, choć trwała już przecież ciemna noc stalinizmu. Potem ciotka ze strachu jednak je zdjęła, a na tapecie pozostał jasny ślad tych gipsowych podróbek płaskorzeźb. Ten Orzeł w Koronie drażnił odwiedzający ciotkę proletariat najbardziej. A flagi wieszało się obowiązkowo, chociaż było to zabronione.

- I co mi zrobią - mówiła ciotka - posadzą do więzienia?

Ciotce, starej pannie, 150 cm wzrostu i wadze kurczaka wydawało się to niemożliwe. Na szczęście miała rację. Nie zrobiono też jej nic za to, że barwami narodowymi dekorowała grób dwóch braci poległych w czasie wojny polsko-bolszewickiej.

A teraz z innej beczki. Jeszcze będąc nauczycielem miałem znajomych rolników. Rodzina składała się z babci (dzierżącej władzę), matki, ojca i trójki dziewcząt. O ojcu wiem niewiele, bo wstawał wcześnie rano, szedł do swoich koni i wychodził w pole, by wrócić wieczorem (z przerwą na obiad). Przyglądając się tej rodzinie pochopnie (byłem młody) wyciągnąłem wniosek, że on, ojciec rodziny, pracowity i w ogóle porządny chłop, tych swoich córek (moich uczennic) to pewnie nie kocha. Nie brał ich na kolana, nie głaskał po włosach, nie całował, a nawet nie odrabiał z nimi lekcji. Wydawało mi się, że jeżeli coś kocha, to swoje konie i pole. Potem zmądrzałem. Zauważyłem, że pieszczoty, głaskania po głowie - to puste gesty. Jego miłość do rodziny objawiała się ciężką pracą na co dzień: piątek, świątek koniom i bydłu trzeba nałożyć do żłoba czy siana za drabinki, a w niedzielę, po obiedzie przejść się na pole, aby zobaczyć, jak rośnie. Jego miłość do rodziny, córek w szczególności, objawiała się właśnie w ten sposób, że zapewniał im wszystko, co było potrzebne do życia.

Jak łatwo przełożyć sobie miłość do rodziny na patriotyzm, na miłość do ojczyzny.

Obawiam się jednak, że do tego "nie mamy zdrowia". Co innego defilady i manifestacje, a co innego ciężki codzienny trud. A teraz taki czas właśnie nadszedł. Ale dla pewności w przyszłym roku wystawmy w oknie biało-czerwoną. Znak, że mimo wszystko, tę naszą Rzeczpospolitą kochamy.

Pozdrowienia

Marek Teschke

2005.11.23