Podróże kulinarne

Coroczna włóczęga po mazurskich jeziorach wypadła nam w tym roku doskonale, bo akurat podczas jedynego do tej pory tego lata słonecznego tygodnia. Może wiało trochę zbyt słabo i nasz „Maxus” nie potrafił rozpędzić się do prędkości satysfakcjonującej prawdziwych żeglarzy, ale kto powiedział, że akurat ganianie po jeziorach z bomem ryjącym wodę to coś najbardziej właściwego dla starszego pana. A tak statecznie, wspomagając się czasem silnikiem (nie ma się czego wstydzić), uprawialiśmy żeglugę – jak to określiła jedna z kibicujących nam pań - portową. Czyli od mariny do mariny. Tylko raz zdarzyło się nocować „w krzakach” na Bełdanach, gdzie brzegi są wysokie i nasz głęboko zanurzony „jeziorowy krążownik” mógł podejść blisko brzegu. I nadarzyła się okazja do wykorzystania doskonale wyposażonego kambuza, gdzie przygotowałem opisywane już na tych łamach spaghetti z golonką i pesto. Kapitan i załoga nie wnosili zastrzeżeń, kucharz nie został przeciągnięty pod kilem, co poczytuję sobie za jeden z największych gastronomicznych sukcesów. Może przyczyniły się do tego także pewne (ograniczone, bo to jednak woda) dawki osobiście przygotowanego napoju na bazie czystego spirytusu. Rzecz jasna w stężeniu homeopatycznym. Co dziwne, ze szczególnym entuzjazmem mikstura ta została przyjęta przez panie. Ale wracajmy do naszej mazurskiej gastronomii.

Pierwsza uwaga – to wyraźnie widoczna plajta tego sezonu. W marinach jachtów pełno – ale pustych. Jeziora – w porównaniu z poprzednimi sezonami prawie puste. Na ulicach Mikołajek, Giżycka, Węgorzowa gości jak zawsze sporo, ale bez tłoku. W knajpkach, zwykle pełnych, tym razem nie ma problemu ze znalezieniem wolnego miejsca. Właściciele hoteli i pensjonatów w panice, bo wolnych miejsc pełno, i to nawet w renomowanych hotelach, w których jeszcze w ubiegłym roku trzeba było rezerwować miejsca jeszcze zimą. Taksówkarze prawie z płaczem dziękowali w Mikołajkach Orlenowi za zamknięcie nadbrzeżnej stacji paliw, bo dzięki temu trafiło im się sporo kursów z kanistrami do stacji benzynowych. Ceny w mazurskich restauracjach już nie alpejskie, ale himalajskie! Jak mi ktoś w Szczytnie podniesie w knajpce, ot tak sobie cenę o złotówkę lub dwie to prawie tego nie zauważę, lecz gdy z roku na rok ceny nad jeziorami wzrosły od 25 do 50% to już zgroza. Za cenę marnego obiadu w „Galindii” spokojnie mógłbym sobie zjeść niezły obiad w Londynie, tyle że tam zarabia się odrobinę więcej. A pierogi podobno z mięsem, jakie mi w tej zbójeckiej restauracji podano zawierały zamiast farszu „przegląd tygodnia” łącznie z kawałkami drobiowych kości! Stanowczo odradzam!

Leniwym żeglarzom, za to z dobrze wypchanym portfelem, polecam restaurację Domu Polskiej Akademii Nauk w Wierzbie. Śniadanko – bardzo obfity i atrakcyjny szwedzki stół – za drobne 25 zł. Osobiście wolę nieśmiertelną jajecznicę z pomidorami zjedzoną na pokładzie pod maślankę wcześniej schłodzoną za burtą.

Co mogę z czystym sumieniem polecić? Od kilku lat klasę trzyma „BART” w Mikołajkach. Spory wybór ryb, ceny niestety też już wywindowane maksymalnie, ale nie mogliśmy sobie odmówić przyjemności spożycia genialnie zrobionej kaczki luzowanej wzmocnionej firmową od lat zupą kurkową. Troszkę gorzej wypadł chłodnik, ale może akurat tak trafiliśmy. Chyba to już nudne, lecz poziom „bartowskiej” kuchni nie spada a raczej się podnosi i co roku można tam znaleźć coś nowego.

Jak tydzień temu wspomniał na tych łamach, w swoich opowieściach z wielkiego świata, Andrzej Symonowicz, miałem okazję parę miesięcy temu zapoznać się z właściwościami prawdziwego kubańskiego rumu. Zgadzam się z Andrzejem, że rum to trunek godny, szczególnie dla żeglarzy i z zadowoleniem zauważyłem, że w tym roku był przebojem wszystkich tawern. Szkoda tylko, że ilość dobrych zresztą gatunkowo wyrobów nie przeszła w jakość i rumowe drinki ograniczały się z reguły do „cuba libre”, czyli rumu z colą i plasterkiem cytryny. Warto, panowie barmani, odrobinę się poduczyć. Postaram się może za kilka tygodni napisać o rumie coś więcej. Ahoj!

Wiesław Mądrzejowski