Gdy to piszę za oknem jest tak mniej więcej minus 20° i nawet najsprawniejszy samochód odpala rano z największa niechęcią. Urokliwym miejscem okazuje się … basen, bo cieplutka (27°) woda i pół godziny intensywnego ruchu miło rozgrzewa. Rekordy powodzenia bije poczciwa herbatka z cytryną (i cukrem!) a i inne napoje jak na przykład niegazowana mineralna leją się strumieniami. Bo jakoś tak się składa, że przy dużych mrozach pić się mocno chce. I to bez żadnych tam jakichś podtekstów, nie chodzi tu bynajmniej o napoje wysokoprocentowe. Nie mają powodzenia, gdyż uczucie ciepła po ich spożyciu jest naprawdę złudne i zimno się potem robi jeszcze bardziej. Polecam za to późnym wieczorem kieliszek dobrej mocnej miodówki. Da się również zauważyć, że nagle dużą popularnością zaczęły się cieszyć odłożone po świętach gdzieś tam w kąt spiżarni tłuste boczki i słoninki. Smakują wyjątkowo.

Muszę tutaj wspomnieć o szczególnie smacznej „słoninie z mangowcy”, jakiej spory kawałek dostałem w Nowy Rok, gdy po południowym spacerku zajadaliśmy leczniczy żurek. Otóż jest to słonina wyjątkowa, w Polsce raczej niespotykana, za to bardzo popularna na Węgrzech. Dotarła właśnie stamtąd do Szczytna przed świętami i zrobiła furorę. Pochodzi ze specjalnego gatunku węgierskich świń hodowanych właśnie przede wszystkim dla bardzo grubej słoniny. Jest po pierwsze samą esencją świńskiego tłuszczu! Prawie przeźroczysta, krojona na cienkie plasterki, ułożona na grubej, ciepłej grzance i potraktowana odrobiną soli i ziółkami do smaku rozpływa się w ustach. Po drugie – jak się okazało, stanowi niezwykle smaczny podkład pod jajecznicę. Jeden plasterek słoniny pokrojony w drobną kostkę i rzucony na rozgrzaną patelnię nadaje poczciwej „jajówie” niepowtarzalny smak! I głęboko w nosie mam wszelkie tam jakieś cholesterole i inne diabelstwa, którymi dietetycy straszą przy takim morderczym podobno zestawie na śniadanko. Może to i z lekka skraca nasz pobyt na tym najlepszym ze światów, ale za to jak czyni go przyjemnym…

A gdy już jesteśmy przy słoninie, to przypomniał mi się stary przepis na słoninę „do chleba”, jaką zajadałem się w młodości na podtoruńskich Stawkach. Bardzo gruby kawałek słoniny był najpierw obtaczany w utartej w moździerzu mieszance ziół i czosnku. O ile pamiętam (bo sam służyłem tylko jako przyrząd do mieszania) wrzucano do tego moździerza pokruszone ziele angielskie, liść laurowy, tymianek i kilka ziaren pieprzu. Tak potraktowaną słoninę układano na deseczce pokrytej grubą warstwą soli. Solą też okładano słoninę dookoła a następnie owijano dokładnie sporą czystą szmatką. Deseczka wędrowała na 2 – 3 tygodnie na mroźny strych (schowana przed myszami i … kotem) do zamykanej skrzyneczki. Gdy specjał „dojrzał” obskrobywano sól z jednej strony i odkrajano kolejne plasterki. Genialnie to smakowało z kiszonymi ogórkami. Ech, były czasy!

Dzisiaj na szczęście też jeszcze można czasem zjeść coś pysznego i tłustego, akurat na takie mroźne dni jak teraz. Ale chyba tylko w naszej i na wschód od nas strefie klimatycznej. Jak sobie przypomnę te pachnące kawałki słoniny gotowane w chudej z natury rybnej zupie na Dnieprem… I bez tej słoniny ucha jest pyszna, ale dopiero tak skomponowana to dopiero pychota. Bo już na zachód od Odry nie jest nigdy samodzielnym daniem a co najwyżej podejrzanie traktowanym uzupełnieniem.

Tak z ciekawości zajrzałem do kilku książek kucharskich i zarówno w „kuchni śródziemnomorskiej”, „kuchni helleńskiej” czy nawet w Encyklopedii kulinarnej Laroussea słoniny po prostu nie ma. Nie ma się zresztą czemu dziwić, bo w temperaturach tam panujących nie ma ona racji bytu i możliwości przetrwania poza chłodnią. Jedyny jej ślad znalazłem w przepisie na „comber jagnięcy po langwedocku”, gdzie poza glazurowanymi cebulkami, gęsim smalcem, borowikami i innymi pysznościami można znaleźć małe kawałki słoniny do szpikowania dania głównego.

Wiesław Mądrzejowski