Człowiek taką ma naturę, że tęskni do tego, co było, a nie jest. Ze szczególnym sentymentem wspomina beztroskie czasy dzieciństwa, spędzane pod bezpiecznym parasolem matczynej opieki. Zawsze była gdzieś obok, dbała o wszystkie codzienne sprawy, dzięki czemu nam pozostawało spędzać same przyjemne chwile. Z perspektywy lat zresztą tylko takie najlepiej się pamięta, na równi z samymi przeżyciami czule wspominając miejsca, z którymi się one łączą. Nosimy w pamięci obrazy z przeszłości i pragniemy odbyć sentymentalną podróż wspomnień. Ja właśnie wróciłam z takiej wyprawy.

Niezatarte wspomnienia

Jako dziecko wakacje spędzałam u babci w Brzozowie - rodzinnej miejscowości mojej mamy. Letnie miesiące wypełniała praca i rozrywka. Rano pod las wypędzałam krowy; wieczorem przyganiałam je do obory. Zwykle wędrówki z krowami były miłym spacerkiem. Droga do pastwiska wiła się wśród łanów zbóż, a kołysane wiatrem kłosy szemrały radośnie. Często podbijałam kłosy kijem i wówczas szybowały wysoko. Jednak czasem którąś z krów ugryzł giez, a wtedy zadzierała ogon i pędziła jak oszalała "w szkodę". Na szczęście był na to sposób. Wystarczyło stanąć na łańcuch, który bydlęciu zwieszał się z szyi, i uciekinierka posłusznie kroczyła dalej.

Po wypędzeniu krów wracałam do chaty, kroiłam pajdę chleba, polewałam ją gęstą "prawdziwą" śmietaną, posypywałam cukrem i popijając "prawdziwym" mlekiem z apetytem zjadałam. Po śniadaniu razem z innymi dziećmi szłam do oddalonego o 2 km sklepu. Tam wygłupiając się czekaliśmy na przyjazd samochodu dowożącego pieczywo. Czasem to oczekiwanie trwało trzy godziny. Wreszcie z nadgryzionymi bochenkami wracaliśmy do domów.

Z tamtych lat miło wspominam uczestnictwo w sianokosach oraz żniwach. Natomiast niemiło posypywanie stonki azotoksem. Do pończochy wsypywało się proszek i potrząsając nią nad każdym krzewem wędrowało wśród redlin. Wówczas ze złością powtarzałam zasłyszany od mamy wierszyk: "O Boże, ale zboże, sama ognicha i porycha, podchodzę blisko, a to kartoflisko".

Miłą wakacyjną rozrywką było zbieranie jagód i grzybów. Razem z dorosłymi jechaliśmy wozami zaprzężonymi w dwa konie po te leśne rarytasy. Nim jednak rozeszliśmy się po leśnych ostępach mówiliśmy taką modlitwę: "Wchodzę w las, niosę ze sobą Przenajświętszej Matki pas, gdy tym pasem się opaszę wszelkie robactwo od siebie odstraszę."

Wieczorami obowiązkowo wyprawialiśmy się do klubu, a właściwie na drąg stanowiący jego ogrodzenie. Cała dzieciarnia siadała na tym drągu i zajadając papierówki gawędziła do ciemnej nocy. Aż pewnego razu drąg trzasł i wszyscy wpadliśmy wprost w pokrzywy.

W Brzozowie pojawiałam się wielokrotnie, ale gdy w 1983 r. zmarła moja babcia, do rodzinnej miejscowości nie ciągnęło już mojej mamy, a wraz z Nią - i mnie. Tak skończyły się moje wyprawy na wieś.

Jednak nigdy ani mijający czas, ani też otaczająca rzeczywistość nie były w stanie wymazać z mojej pamięci tamtych wszystkich letnich miesięcy na wsi. Wspomnienia wracały jak rzucony bumerang i niczym nie utulona tęsknota sprawiła, że postanowiłam odwiedzić rodzinne strony mamy. Jej rodzinny dom ciągle tam stoi, opuszczony, samotny, z konieczności oddany w obce ręce.

Wszystko teraz wydaje się dziwnie mniejsze, ale jakże dokładnie wrysowane w moją pamięć... Tam chodziłam z krowami, tu pasałam gęsi... Tą drogą wielokrotnie jeździłam wozem do parafii Dzierzgowo, czyli do oddalonej od Brzozowa o 7 km miejscowości, w której corocznie w lipcu odbywa się odpust. Gdy ją przemierzałam po latach cisza majowego poranka tęsknie dźwięczała w moim sercu, a radosna zieleń oraz biel kwitnących drzew tak łatwo i tak boleśnie, w poczuciu straty za minionymi latami dzieciństwa, przywołała obrazy z przeszłości.

Odbyłam wycieczkę wspomnień, jestem szczęśliwa i choć wiem, że w tamtym miejscu nie ma po mojej bytności już śladu, to wpisany w sam środek mojego serca na zawsze tam zostanie. Wyprawę wspomnień pragnę zadedykować mojej mamie z okazji Jej święta. Z wdzięczności także za niezatarte wspomnienia.

Grażyna Saj-Klocek

2003.05.21