Ot, włóczy się człowiek tu i ówdzie po kraju naszym takim coraz bardziej przepięknym. Najczęściej z powodów, że tak powiem zawodowych, gdy wiedzą, jaką przez długie lata życia zdarzyło mi się posiąść dzielę się z głodnymi świeżej informacji studentami. A uczelni powstało u nas mnóstwo a nawet bardzo za bardzo, jak mawiał Kali w pustyni i w puszczy. Studenci się tylko nie zmienili i tak jak za moich młodych studenckich lat głodni są nie tylko wiedzy, ale i dobrami doczesnymi na talerzu czy w innym, możliwie przeźroczystym pojemniku nie pogardzą, oj nie! A przy stole, wiadomo, pogadać można luzacko, bez kompleksów wobec starszych, siwych i z lekka zesklerociałych. Młodość piękna jest i odważna, że nie wiem co! Tak sobie niedawno zajechałem do podkrakowskiej karczmy w Krzywaczce. Chyba już o niej wspominałem, bo lokal jest zacny i historyczny, karmi od 1714 roku, co potwierdzam, bo chleb, jaki podano do genialnej grochowej pochodził z pewnością z XVIII wieku. Z szacunku dla historii i obawy przed interwencją stomatologa pozostawiłem tych kilka kromek dla potomnych. Ale do rzeczy.

Tak już przy wstępnym śledziku i tatarku grzecznym nadzwyczaj, gdy zdrowie po raz pierwszy wznoszono solenizanta, tfu, magistrów świeżo upieczonych, dyskursy zaczęły się polityczne. Jakoż na stoły wniesiono trzy stągwie obszerne, chochlami litrowymi nadziane z płynami jak najbardziej staropolskimi. Tak ci i żur na kiełbasie wędzonej niewątpliwie w kominie, bo aromatycznej nadzwyczaj, a obok roztropna grochowa, o której już wspomniałem, był i barszcz czerwony klarowny z kołdunami, że lepsze chyba tylko w Druskiennikach jeść mi się zdarzyło. To i toasty kolejne wznoszone za dostojne magnificencje i innych, sorry, pryków poszły rzeczy koleją właściwą. Szczęściem akurat poza szczytem dostojnym stołów w podkowę zestawionych dominowała młodzież płci jak najbardziej obojga. Więc i ruszyły z razu jeszcze w miarę cenzuralne, nawet w Krakówku, facecje wszelakie. Ale gdy z namaszczeniem właściwym na stoły wjechały staropolskie cielęce gicze przyozdobione warzywami prosto, jak to pod Wawelem, z ogródka królowej Bony, a do tego program toastów uległ znacznemu rozluźnieniu i miast zdrowia doczesnego dostojnego promotora wznoszono je już ku chwale ot, Zenka naszego kochanego to i dowcip żakowski osiągnął poziom złośliwości temu środowisku właściwy. Szczegółów może streszczać nie będę, bo około pstrąga pięknie podanego w wonnym sosie czosnkowym i dalszych toastach kilku, w tym jednym przepięknym rymem częstochowskim złożonym, któryś ze stałych bywalców knajpek podkrakowskich ujawnił tajemnicę państwową, że karczmę, w jakiej biesiadujemy rozpustnie nawiedza także od czasu do czasu sam minister Z. (może także X czy Y). No i dalej poszłoooo…

Jako człek z północnych krańców naszego pięknego kraju, borami porosłej, jeziorami pokrojonej, od europejskiej – czytaj krakowskiej cywilizacji odciętej, z gębą otwartą słuchałem co też żacy i dostojne ciała naukowe mają do powiedzenia o największych synach Rzeczypospolitej. Oj, gdyby tak ktoś u nas wspomniał w ten sposób o troszku mniej sławnym a z Warmii naszej sąsiadki pochodzącym ministrze S. toż byłoby a było…

A tu akurat na podorędziu znajdują się goloneczki (tak już gdy żołądek prawie pod grdykę, za przeproszeniem sięga, podają!) na stole nic a nic wydaji się nie zubożonym. I to jakie goloneczki, bo nie nazbyt wielkie, przednie widziawszy mi się. Tylko na jednym półmisku w piwie duszone, ot zwyczajnie, a obok z grochem puree na gęsto lekko czosnkiem potraktowane, a tam dalej u czoła podkowy nawet z miodem i jabłkami… Tak i płakać chce się, bo wszystkich nie popróbujesz, choćby nie wiem jak chciał! I nawet naleweczki godne ze studencką bracią przepijane tylko co najwyżej nowe koncepty w dowcipach tworzą. Miejsca w żołądku już brak zwyczajnie i po prostu.

Wiesław Mądrzejowski