Czy ktoś może pamięta aferę straszliwą sprzed kilku lat, jaka po Europie i Polsce też (bo wtedy Polska jeszcze należała do Europy, a ostatnio jakby już coś znacznie mniej) rozlała się szeroko? Wrzask był niesłychany, a nazywał się chorobą wściekłych krów. Nawet w naszym Szczytnie wołowina zniknęła ze sklepów i straganów, co opisałem kiedyś już też wściekły, szukając kawałka czegoś porządnego na uczciwego tatara.

Dziś już wszyscy o tym zapomnieli, wołowina wróciła do łask, ba, tak podrożała, że stała się mięskiem wykwintnym, za które w restauracji bulimy zupełnie niezłe pieniądze.

Tym większe było moje zdziwienie, gdy w wakacyjnych wędrówkach dotarłem na drugi koniec Polski, czyli prawie już w Bieszczady. Z początku zapowiadało się nie najlepiej. Rzeszowski hotel „Rzeszów”, no bo jak ma się nazywać, z którego restauracją mam jak najmilej od lat związane wspomnienia, okazał się w remoncie być i co na to poradzisz? W brodę sobie pluj człowieku, bo wydawało ci się, że w nie największym w końcu w Europie mieście tak wielki hotel musi mieć wolne miejsca, więc nawet z rezerwacją nie chciało mi się wcześniej zadzwonić. A tu nic, pusto i głucho. No, trudno się mówi, jak jest dach i cztery kółka, to jakoś się przeżyje, więc ruszamy w nocną jazdę do bieszczadzkiego już Leska. Tylko jakoś się tak po ciemku pojechało, że późną bardzo już nocą, albo wyjątkowo wczesnym porankiem wylądowaliśmy w miejscowości o jakiej wcześniej, sorry, ale nie słyszałem. Czyli w Brzozowie. Z całym szacunkiem dla tego miasteczka, bo to powiat jak najbardziej, ale musiałem zwyczajnie zmęczony długą jazdą w ciemnościach gdzieś jakąś drogę pominąć i nagle, ot, Brzozów okazuji się!

A dlaczego tak akurat z lekka zaciągam? No bo jedyną osobą, którą tam ujrzeliśmy o trzeciej nad ranem był pan policjant, słodko drzemiący w zacisznie zaparkowanym pod krzakiem radiowozie, a brutalnie przez nas obudzony takiż pięknie śpiewny akcent zaprezentował. Życzliwy był człek zresztą, bo popilotował nocnych przybyszów do jedynego tam chyba motelu(?), właściciela obudził i pod opiekę oddał. Tak i do rana dospawszy dość późnego, ale słońcem pięknym po nocnym deszczu błyszczącego, wstaliśmy właściwie już dobrze wypoczęci. Motel tak na oko – późny Gierek – czyli pudełko proste, bez luksusów, ale czyste i z łazienką nawet przy każdym pokoju. Schodzimy więc tak na południowe już prawie śniadanie, licząc co najwyżej na jajecznicę albo chleb z dżemem.

I tu, proszę państwa, niespodzianka, ba, szok prawie! Na dole knajpka, niewielka, stoliki na metalowych nóżkach i krzesła takoż, ale karta dań …! Najpierw spojrzałem z niedowierzaniem, bo – myślę – to zapis tego, co w całym ubiegłym roku na stole tu stawało. Ale, ot tak, sami w całym lokalu, o wpół do dwunastej w południe życzymy sobie – uwaga: chateaubriand z masłem i wołowinę duszoną w czerwonym winie! I złośliwie czekam, jak pan kelner będzie się usprawiedliwiał, że akurat tego nie ma. Bo – chateaubriand kosztuje całe 18 zł a wołowina 14,50, z winem nawet! A pan kelner bez mrugnięcia okiem pyta – co do tego, bo surówek było kilka, że o warzywach z wody nie wspomnę. I było! Wołowina z cudownym czarnym sosem, z okruchami boczku, marchewką i nutą daleką pomarańczy, chateaubriand, czyli dwa grube kawałki wołowiny otoczone świeżymi ziemniaczkami z koperkiem, pokryte masełkiem z natką pietruszki…

Przyznam się, bo nie ma się czego wstydzić. Jak wygląda Brzozów, do dziś nie wiem, ponieważ wyjechaliśmy stamtąd późnym popołudniem. Nie mogłem przecież pozwolić, aby na tym się ten piękny sen skończył. Oczywiście nie siadłem już za kółkiem, bo bez dopingu nie da rady zjeść jeszcze antrykotu z patelni za całych 15 zł, że o tatarku nie wspomnę. Skąd oni mieli taką wołowinę? Czyżby… ale to się ujawnia dopiero po 25 latach, na szczęście.

A zajazd nazywa się po prostu „Zajazd”, gdyby ktoś tam trafił.

Wiesław Mądrzejowski