Mateusz Kusznierewicz, zdobywca złotego i brązowego olimpijskiego krążka, tylko trochę odetchnął po ateńskich emocjach i... przyjechał do Szczytna. Młodzi i starsi pasjonaci sportu mieli okazję wysłuchać, jak długo i trudno płynie się po medale.

Z Aten do Szczytna

W poniedziałkowe popołudnie, w bazie MOS, nad brzegiem jeziora kilkudziesięciu mieszkańców Szczytna spotkało się z Mateuszem Kusznierewiczem, jednym z tych sportowców, którym udało się w tym roku przywieźć z Aten olimpijski medal. Swój brąz wywalczył w żeglarstwie, w klasie fin. Zanim stanął na podium, musiał aż jedenaście razy startować w kolejnych eliminacyjnych wyścigach, z różnym powodzeniem i przy różnej pogodzie.

Słuchaczy interesowały kulisy olimpijskich zmagań: jak Grecy poradzili sobie z wyżywieniem takiego tłumu ludzi o różnych przecież gustach, jak się układają stosunki pomiędzy zawodnikami, jakie inne dyscypliny sportu pan Mateusz uprawia, czy żegluje także rekreacyjnie...

Według relacji "naocznego świadka", namiot - restauracja, ustawiony niemal w centrum wioski olimpijskiej był większy od całej szczycieńskiej plaży z MOS-em włącznie, czynny okrągłą dobę i serwujący wszelakie dania i napoje, na jakie ktoś miałby ochotę. No, może nie wszelakie, bo jadło było "zunifikowane" tak, by każdy mógł coś dla siebie wybrać, ale - jak przyznał pan Mateusz - polskiego bigosu nie serwowano.

- Po tygodniu to jedzenie stało się już monotonne i marzyłem o takim zwykłym polskim obiedzie, zupie pomidorowej na przykład... - dodawał. Rzeszom sportowców, działaczy i trenerów, którzy mieszkali w wiosce olimpijskiej nie przeszkadzał też bardzo rygorystyczny system ochrony: przy każdym przejściu kontrola każdego bagażu, torby, nawet najmniejszego plecaka, patrole ochroniarskie itp. Natomiast między sportowcami wszelakich nacji kwitło koleżeństwo i współpraca, w każdym razie w gronie żeglarzy, z którymi pan Mateusz spędzał czas nie tylko konkurując, ale i wspólnie zażywając rozrywek.

Znakomity żeglarz jest pasjonatem różnych sportów. Grywa w tenisa, ping-ponga, jeździ rowerem, pływa na desce i w wodzie już bez wsparcia jakiegokolwiek żagla. Grywa też w golfa, i to na tyle udanie, że zajmuje czołowe lokaty w ogólnokrajowych zawodach. Poświęcił się jednak solidnie jednej dyscyplinie i ta wyczerpuje jego czas ponad wszelką miarę.

- W tym roku, jakby tak zliczyć, to byłem w domu, z rodziną, może ze 20 dni. Teraz, po olimpiadzie, będzie odrobinę więcej wolnego czasu - ma nadzieję potrójny olimpijczyk. Na żagle się jednak w tym czasie nie wybiera, nawet rekreacyjnie, co lubi. - Wtedy jednak nie siadam za ster, robię za kucharza!

Spotkanie z olimpijczykiem to nie lada gratka dla kibiców, bo też i rzadko który w Szczytnie się pojawia. Rozmowa z tegorocznym medalistą to rarytas szczególny, bo było ich tym razem niewielu. O ocenę tego faktu poproszono również Mateusza Kusznierewicza. Nie był jednak zbyt chętny do wywodów.

- Jak patrzyłem na to, co się dzieje, to mi ręce opadały. Sztab trenerów, prezesów, działaczy, z których nikt nie motywuje sportowców do walki, do pracy... Gdybym liczył tylko na Polski Związek Żeglarski i nie miałbym pomocy ze strony rodziców i sponsorów, nie osiągnąłbym takich wyników.

Jego zdaniem, w polskim sporcie brakuje dwóch czynników: systemu, zbudowanego w oparciu o autentyczną ideę rozwoju sportu oraz pieniędzy. Przyznał, że dziesięć medali w Atenach to niezbyt wiele.

- Ale z drugiej strony, to i tak dobrze, bo tak naprawdę to mogło być dużo gorzej - skomentował.

(hab)

2004.09.01