Survival

Najtęższe głowy w Polsce kombinują, co po wejściu Polski w skład Unii Europejskiej może się stać naszą narodową specjalnością. Głowią się i głowią, o mało sobie karków nie połamią i nic wymyślić nie mogą. A przecież jest dziedzina, w której jesteśmy mistrzami: nazywa się to "survival". To angielskie słowo oznaczające przetrwanie, ale przetłumaczyliśmy to sobie na nasz użytek jako "sztukę przetrwania", a nawet czasami jako "szkołę przetrwania". Jak zwał, tak zwał, ale w tej dziedzinie jesteśmy niedoścignionymi mistrzami i tu żaden naród nie tylko europejski nam nie podskoczy.

... Z pieca spadło

Nieco historii

Kiedyś, kiedy jeszcze harcerstwo dalekie było od obecnego wygodnictwa, była taka sprawność, która nazywała się "trzy pióra" i po jej zdobyciu uzyskiwało się stopień "harcerza orlego". Jeżeli tak jest nadal, to przepraszam, ale nie znam regulaminów obowiązujących współcześnie, a za komuny takiego stopnia ani sprawności nie było, bo był niepotrzebny. Owe trzy pióra zdobywało się w ten sposób, że należało między innymi jeden dzień spędzić samotnie w lesie. Biorąc pod uwagę wiek harcerza wcale nie jest to łatwe - bez jedzenia, bez picia, w nocy pełnej duchów i dzikiego zwierza... brrr, strach pomyśleć. A jednak większość harcerzy marzyła, aby do zdobywania tej sprawności być dopuszczonym, a potem zdobywała ją bez trudu doskonale sobie radząc. Na marginesie muszę dodać, że drugie "pióro" było o wiele trudniejsze i polegało na 24-godzinnym milczeniu. A milczeć przez dobę to dla Polaka o wiele trudniej niż przeżyć o tak zwanym suchym pysku wśród leśnych duchów. Od najmłodszych lat Polacy zaprawiali się więc w survivalu. A czymże były lata zaborów, lata okupacji niemieckiej jeżeli nie szkołą przeżycia? Ale co tam zabory i okupacja, a bliższe nam lata "dobrobytu" Polski Ludowej? Odwiedzający nasz kraj dziwili się cudowi, który na co dzień towarzyszył naszemu życiu. Mówili: "Polacy zarabiają dwa tysiące złotych miesięcznie, a wydają trzy tysiące. Skąd oni biorą pieniądze?" Tak było i to graniczyło z cudem. Po prostu Polacy mieli za sobą dobrą szkołę przetrwania i posiedli umiejętność radzenia sobie w najgorszych sytuacjach życiowych. Sklepy świeciły pustkami, na półkach stał ocet i leżały zupy w proszku, a w stoiskach mięsnych błyszczały małe puszki z pasztecikami drobiowymi. Ale niech tylko w naszych domach zdarzyły się jakieś uroczystości, imieniny czy święta, stoły uginały się od wszelakiego jadła: szynek i mięs wszelakich na nich nie brakowało. Cud? Nie, umiejętność przeżycia. Albo okres kartkowy: nawet na alkohol i papierosy. I co? Czy ktoś w tym czasie rzucał palenie? Albo brakowało gorzały. Nie wiem jak komu, ale Polakowi nigdy. Było trudniej, trzeba było trochę się przyłożyć, ale nie było takiej pory dnia i nocy, aby chcącemu się napić czegoś mocniejszego zabrakło dojścia do odpowiedniego źródła. Nawet kartki na benzynę nie zahamowały ruchu samochodowego, bo odbywało się "tankowanie nocą". Benzyny brakowało, a wszyscy, którzy mieli samochody jeździli nimi jakby nie było żadnych ograniczeń.

Dobra to była szkoła przetrwania.

Czasy współczesne

Nie najlepsze lata nam nadeszły. Trudny okres transformacji - tłumaczą jedni, nieudolność i głupota - mówią drudzy. Jak zwał, tak zwał, jedno jest pewne: trzeba sobie jakoś dawać radę. Bezrobocie jest faktem, ale... Wybrał się sąsiad akurat budujący sobie nowy dom "na miasto", by znaleźć kilku bezrobotnych, którzy wykonaliby prace nie wymagające odpowiedniego przygotowania fachowego. Wrócił pustym samochodem. Nie znalazł nikogo. "Za parę groszy nie będę tyrał" - mówili mu ci, którym podobno brakuje na kawałek chleba. Może miał pecha, a może trafił na takich, którzy mieli za sobą dobrą szkołę przetrwania. Na czym rzecz polega - trudno dociec, ale jakoś sobie radzą. Może nawet nie tyle oni, co ich żony. Bo to ich powinno być nam naprawdę żal.

Survivalową zaprawę przeszli też niektórzy nasi politycy. Weźmy nasz rząd. Cztery piąte narodu ma dosyć prowadzonej przez nich polityki, a nieporadność ministrów i złodziejstwo bonzów są aż nadto widoczne. I co? Rząd ma w nosie opinie społeczną. Poddał się osądowi sejmu i przetrwał. Więcej, z doświadczenia wiedział, że tak się stanie. Mógł bowiem liczyć na posłów, którzy także przeszli dobrą szkołę przetrwania i wiedzieli, że doprowadzenie do rozwiązania sejmu skaże ich na polityczny niebyt, a być może, po utracie poselskiego immunitetu, zaprowadzi na ławę oskarżonych. Instynkt samozachowawczy podpowiedział im jedno: głosuj za votum zaufania. A inni, ci drobniejsi politycy? Tak się jakoś zawsze składa, że jak koty - spadają na cztery łapy. Taki polityk gdzieś się zawsze zaczepi: a to w starostwie, a to w gminie, jak nie na eksponowanym stanowisku, to na jakiś czas na niższym i mniej wygodnym stołku, ale do swojego zawodu (o ile go ma) prawie nikt nie wraca. Przeszedł tak dobrą szkołę przetrwania, że nawet sekretarzowanie w gminie tymczasem mu się opłaca. A potem się zobaczy. Obowiązuje przecież zasada rotacji. I to nie od dziesięciu czy piętnastu lat, ale o wiele dłużej, bo sięga głęboko w czasy byłego ustroju. A oni są przecież mistrzami w survivalu.

Wniosek

Zupełnie niepotrzebnie chcę go tu przytoczyć. Znany jest nam wszystkim: w Unii Europejskiej powinniśmy się specjalizować w tym, co potrafimy najlepiej. Twórzmy więc "szkoły przetrwania"! Uczmy innych, jak to się robi. Niejedni daliby duże pieniądze za to, aby posiąść wiedzę, która dla nas jest czymś normalnym. Wykorzystajmy też nasz region, u nas, na Mazurach pełno lasów i jezior, panują więc doskonałe warunki, w których takie szkoły przetrwania mogłyby powstawać. Nie mówiąc o tym, że fachowców nam również nie brakuje.

Marek Teschke

2003.06.25